Tagi
Hania, lekarz, mąż, nacięcie krocza, poród, położna, szew dla mąża, szwy, urodziny, wsparcie
Poród to niesamowite przeżycie… Niezwykle trudne i piękne zarazem.
Trudno oczekiwać od kobiety uśmiechu na twarzy podczas samego porodu, ale już w chwilę po jego punkcie kulminacyjnym (urodzeniu wyczekiwanego Maleństwa) uśmiech nie schodzi z twarzy. Nie tylko dlatego, że Maleństwo jest już z nami, ale też dlatego, że to co najgorsze za nami.
Pamiętam jak przed pierwszym porodem, dostałam od kogoś artykuł dotyczący porodu, że można podczas porodu doznać największej przyjemności w życiu – a ja już po drugim wciąż zadaje sobie pytanie, kto w ogóle pisze takie bzdury 😉
Każdy poród jest inny i choć mamy zawsze jakieś wyobrażenie na jego temat, rzeczywistość płata nam figle. Czy tym razem było to na korzyść?
Przede wszystkim miałam nadzieję, że znowu akcja rozpocznie się od odejścia wód płodowych. Wyobrażałam sobie, że tak jest lepiej, że fajniej jechać jak jeszcze nie boli itd. Otóż było inaczej…
W piątek 25.04 byłam na wizycie u ginekologa. Powiedział mi, że jak akcja nie rozpocznie się do środy, to mam rano wstawić się w szpitalu. Przypomnę, że termin z USG miałam na 18.04 a z OM na 24.04. Hania miała ważyć ok 3700g i generalnie ja panikowałam, bo bałam się przenoszenia ciąży. Tyle tragicznych przypadków się zdarza…
Chyba bardzo się tego wystraszyłam, do tego naturalnie dopingowałam poród i w nocy z 25.04 na 26.04, dokładnie o 00:18 zaczęły się skurcze. Obudziły mnie one po 2h snu – mąż dopiero się kładł spać. Nic mu jeszcze nie mówiłam, nie chciałam kolejnego fałszywego alarmu 😉 po godzinie, jak skurcze nie ustawały, obudziłam go z uśmiechem na twarzy, że to już. Trochę wątpliwości było, bo skurcze nie były regularne – najpierw co 15 min, potem co 5min, potem znowu co 8 min. Ogólnie jak jechaliśmy do szpitala, skurcze były co 8 min (podobno wieloródki powinny jechać do szpitala przy skurczach 7-10 min, bo mogą urodzić szybciej).
Podobnie jak poprzednio, na spokojnie się w domu dopakowałam, przyszykowałam sobie rzeczy. Po kolejnej godzinie zadzwoniłam do mojej mamy, bo musiała przyjechać do Emilki. Najpierw usłyszałam w tel. „jakie Ty tam masz skurcze”, ale ogólnie wybaczam reakcję, bo przecież była 2 w nocy 😉 Zanim mama przyjechała, wzięłam prysznic i o 2:45 byłam już na IP.
Powiem szczerze, że przy takiej częstotliwości skurczy nie jest źle iść do szpitala. Początkowo skurcze nie są bolesne, czyje się tylko ucisk, więc na spokojnie można jechać 🙂 To tak apropos mojego życzenia, aby najpierw odeszły wody.
Zgadnijcie którą położną spotkałam na porodówce! Ja to mam szczęście – moją ulubioną wysoką blondynkę. Znowu uśmiech na mojej twarzy i chlust zimnej wody jak zapytała, które to już moje podejście. Odpowiedziałam grzecznie, że drugie (no bo przecież była nie tylko przy porodzie z Emilią, ale też przy fałszywym alarmie kilka dni wcześniej), ale że mam skurcze co 8 min. Sprawdziła, nawet delikatnie, że mam 1,5 cm rozwarcia i poszłam na salę na KTG. KTG niezbyt dobrze wykonane – tylko serduszko było dobrze słychać, skurczy nie było widać na obrazie. Tzn. było je widać na początku, potem już nie – ale mnie zaczęło brać co 3 min.
Mąż, no cóż – na początku się zdrzemnął na siedząco – w końcu nie miał okazji pospać tej nocy prawie wcale. Ale odpoczął i potem spisał się na medal, więc są plusy.
Plusem było też to, że Blondynka poszła do domu o 7 rano i na zmianę przyszła Złota Pani Halinka. Cudowna położna, która nie słodziła i obskakiwała mnie – ale była konkretna i bardzo pomocna. Podtrzymała na duchu dodając otuchy, zrozumiała moje potrzeby i udzielała rad, które pomagały, jak się ich słuchało 😉 Lekarz na końcu powiedział, że Pani Halinka to jeszcze z czasów PRLu, ale ja dodałam, że może z PRLu, ale za to jaki skarb 🙂 Dlaczego? Już piszę dalej…
Tak jak już mówiłam wyżej poród na początku był spokojny, bo wiadomo – skurcze jeszcze nie aż takie bolesne – tzn. do wytrzymania, więc razem z mężem chcieliśmy porozmawiać o moim planie porodu. Oczywiście miałam go przy sobie, ale przyznam szczerze, że był on za długi i uznałam, że nie będzie to jakoś mile widziane wyskoczenie z nim przed szereg. Może się mylę, ale my akurat wtedy uznaliśmy, że jak jest czas i możliwość, to przede wszystkim warto porozmawiać z położną, która przyjmuje poród. Miałam nadzieję oczywiście, że urodzę przy Pani Halince (pierwszy poród to kilka zmian położnych, bo przecież rodziłam 24h).
Ona sama mówiła, że powinno pójść nam szybko, że do 3 cm jest wolno, a potem to już idzie lepiej 🙂 tak mnie pocieszała i przy każdym badaniu ginekologicznym mówiła, że już jest dobrze.
Najpierw rozmawialiśmy o metodach walki z bólem. Poprosiłam o piłkę, mówiła też o gazie rozweselającym, czopkach, zastrzykach. Powiedziałam, że jestem otwarta na propozycje, ale absolutnie nie ZZO. Zapytała dlaczego po czym i tak powiedziała, że tego nie może mi zaproponować. Nie wiem czemu – nie dopytałam, bo nie chciałam. Jak ktoś się nad nim zastanawia – proponuję wcześniej się tematem zainteresować w szpitalu.
Potem rozmawiałam z nią o szyciu. To był główny punkt mojego planu porodu. Nie chciałam szwa dla męża! Najpierw się zdziwiła czemu itd. Potem opowiedzieliśmy jej jak to było za pierwszym razem, że strasznie mnie przecięli i miałam dużą ranę, która się rozeszła itd. i ten nieszczęsny szew dla męża. Nie wierzyła, że aż tyle szwów miałam – ale powiedziałam, że te 12 to dała mi tylko położna przy ściąganiu, a potem jeszcze kilka lekarz i te, które same wychodziły przez długi czas. Pani Halinka mówiła, że jest możliwość nienacinania i że oczywiście zależy to od możliwości mojego ciała, czy jest elastyczne. Mówiła, że można to sprawdzić tylko w trakcie. Ogólnie to nie dała mi żadnej informacji czy będzie ciąć czy nie, ale ja nie robiłam sobie nadziei.
Bardzo cennymi radami były np. te, abym posiedziała na ubikacji przez kilka skurczów. Może to dziwnie zabrzmi, ale faktycznie to pomagało, Młoda schodziła coraz niżej, czułam jak coś się tam przygotowuje – ogólnie szło to dzięki temu też szybciej.
Pani Halinka bardzo często monitorowała Hanię, jak się tam ma w brzuszku – ona mimo porodu była strasznie aktywna 🙂 i w końcu przebiła mi wody płodowe – bo pęcherz sam nie pękł. Wyciskałam na skurczach wody i wtedy faktycznie czuć było jak chlustają i ile ich jest 😉 (to tak apropos sączenia się wód i chlustania ;))
Jak już miałam właściwą ilość cm rozwarcia – po kryzysie 7cm, gdzie faktycznie miałam ochotę wyjść i powiedzieć, to ja już dziękuję 😉 – zaczęła się próba rodzenia Hani. Na dużych skurczach miałam przeć. Przyznam, że nie miałam już sił. Każdy skurcz był tak bolesny… Były to próby tak naprawdę przygotowujące krocze do porodu.
Najpierw pomagały masowania pleców męża. Bez niego byłoby ciężko. Potem pomagał gaz, ale już przy końcówce dałam sobie z nim spokój, bo po korzystaniu z niego przez kolejną chwilę byłam flaczkiem bezwładnym, który nie panował nad swoim ciałem i kręciło mi się w głowie. A w końcu musiałam mieć siły na końcówkę. Nie umiałam już nawet nóg podnieść do góry 😉
Faza skurczów partych trwała ostatecznie tylko 5 min i Hania była z nami. Ja w trakcie tych 5 min miałam kryzys i chciałam dosłownie uciekać – wchodziłam już na plecy męża, nie panowałam nad sobą. Fajnie się myśli o tym wstecz, ale kompletnie nie wiedziałam co robię. Wtedy pomyślałam, że ten poród jest gorszy niż pierwszy i że oczywiście nigdy więcej. Krzyczałam, żeby mnie nacięli, cokolwiek – żeby tylko Młoda już wyszła.
Ale wiecie co? To było głupie z mojej strony! Pamiętajcie – słuchajcie położnej! Ona chce Wam pomóc. Jak Pani Halinka powiedziała donośnym głosem „Patrycjo, ale teraz mnie słuchaj!”, mąż też mnie ochrzanił, żebym słuchała, zaczęłam to robić… Wtedy poszło szybko i tak jak trzeba! I wiecie jakie było moje zdziwienie, gdy przyszedł lekarz, a Pani Halinka mu powiedziała, że nie jest potrzebny bo nie ma szycia! Jakbym się przesłyszała! Byłam tak szczęśliwa, że nikt mnie już nie będzie męczyć szyciem! Tak na marginesie dodam, że chciałam przyspieszyć poród, bo lekarz na zmianie był jeden i miał już kolejkę na 3 CC. Żartowałam z nim, że muszę się pospieszyć i, że ja już bardzo się staram, bo co by było, gdyby musiał mnie szyć, a byłby na sali operacyjnej? Taka presja! No ale tak to jest jak się zachwiało rodzić w sobotę 😉
Potem szybko łożysko – jedno parcie i po wszystkim J
Wracając do szycia… Kobiety, ja przed pierwszym porodem nie miałam świadomości, że można urodzić bez szycia. Na szkole rodzenia mówili tylko, że lepiej być naciętym niż pęknąć i tego się trzymałam. Walczmy o swoje krocze! Wiecie jak szybko doszłam/dochodzę do siebie po porodzie? Osłabienie jest, ale żadnych ran gojących się, tylko naturalny proces obkurczania macicy! Cudowny poród! Dodam, że urodziłam małego Klocusia, bo Hania ważyła 3900g i miała 58cm więc nie mało – ale da się? Da! Rozmawiajcie z położnymi, niech Wam pomagają. Mąż powiedział mi już po, że gdybym nie słuchała położnej to po prostu skóra by nie wytrzymała, ale jak zaczęłam jej słuchać, ona wszystko delikatnie zrobiła i było ok.
A rola męża na sali porodowej? Ponownie nie mogę mu nic zarzucić. Czasem trzeba było go pospieszyć, jak już go potrzebowałam. Na sali porodowej spał – na początku – zresztą dałam mu pospać na siedząco, bo nie miał wcześniej okazji. Ale gdy przyszło co do czego, masaż, wsparcie, rozmowy z położną i nawet zdjęcia i filmiki, które mam na pamiątkę…nieocenione. Nikt nie powinien rodzić sam! Jak nie z mężem to z mamą, siostrą, koleżanką… Ale nie samemu!
A wiecie co było cudownym uwieńczeniem porodu?
Pierwsze chwile razem z Hanią. Tym razem miałam możliwość przebywania z nią na sali porodowej jeszcze przez 2h. Miałam ją na mojej klatce piersiowej – było cudownie! Zaczęła szukać ustami czegoś do ssania, więc poprosiliśmy położną, aby pomogła mi ułożyć Młodą już na boku do karmienia i prawie 2h sobie ciumkała 🙂 Wspaniałe uczucie i oczywiście piękny początek karmienia piersią!
Już niebawem o wspólnym docieraniu się i rodzince 2+2 😉